I tak z braku dłuższego urlopu tego lata, postanowiliśmy wybrać się z mężem na krótki wypad nad morze. Był to wyjazd zaledwie kilkudniowy, ale jak to mówią, lepiej krótko niż wcale.
I pojechaliśmy. W planie mieliśmy Pobierowo, ale wylądowaliśmy w Dziwnowie. Jak łatwo sobie wyobrazić upałów nie było. W pierwszy dzień porządnie zmarzliśmy. Ja nawet, z racji tego, że w końcu jestem nad morzem, ubrałam na nogi sandały. Bardzo szybko zastąpiłam je pełnymi butami :-) Pierwsze spotkanie z morzem odbyło się w towarzystwie Bosmana, bo jakby inaczej.
Z kolacją było gorzej. Całe miasteczko jakby wymarło. Trudno było nam znaleźć miejsce, gdzie bez obaw moglibyśmy zjeść coś porządnego, co nie skończyłoby się rewolucja żołądkową. Z trzech otwartych lokali wybraliśmy smażalnio-pizzerię, w której w odróżnieniu od innych miejsc zastaliśmy kilku klientów. Pomimo zapewnień kelnerki o świeżości rybki, zdecydowaliśmy się na pizzę, jako opcję bezpieczniejszą. I była całkiem niezła. Niestety cała obsługa, jakby to powiedzieć... Dużego wyboru otwartych knajp nie ma, więc i tak ludzie przyjdą do nas bez względu, czy będziemy na sali, czy też na papierosie. I tak stoliki brudne, klienci nieobsłużeni, a biznes się kręci.
Drugi dzień naszego urlopu zaczęliśmy wcześnie rano. Mój mąż poszedł nawet do sklepu po świeże bułeczki na śniadanie. Po tej uczcie wybraliśmy się na spacer po plaży. Po małym fal starcie, musieliśmy się wrócić do pokoju po cieplejsze wdzianka, poszliśmy plażą do Dziwnówka. Nie było najcieplej, ale udało mi się rozebrać do majtek i zamoczyć nogi w morzu. Przyznaję, zrobiłam to bardziej z przekory niż z przyjemności. Spacer nie był krótki, ale daliśmy radę i nawet mój mąż doszedł do celu.
Sytuacja w Dziwnówku nie przedstawiała się lepiej, jeżeli chodzi o miejsce, w którym moglibyśmy coś przekąsić. Na szczęście udało nam się napić dobrej kawy, a mój mąż zjadł nawet ciasteczko :-) Po wszystkim udaliśmy się w powrotną 2-u kilometrową drogę do Dziwnowa.
Gdy dotarliśmy do domu, zmarznięci i głodni, musieliśmy obmyślić plan na resztę dnia. Postanowiliśmy odwiedzić Międzyzdroje. A tam, nie tylko spora liczba turystów, niestety głównie z Niemiec, ale i zjeść było gdzie. Mogliśmy wybierać pomiędzy otwartymi smażalniami, restauracjami, kebabami, a nawet udało nam się znaleźć działający grill. Tam też poprowadziły nas nogi i zjadłam swojego wymarzonego szaszłyka, którym odbijało mi się przez resztę wieczoru. A to już inna historia :-)
I pojechaliśmy. W planie mieliśmy Pobierowo, ale wylądowaliśmy w Dziwnowie. Jak łatwo sobie wyobrazić upałów nie było. W pierwszy dzień porządnie zmarzliśmy. Ja nawet, z racji tego, że w końcu jestem nad morzem, ubrałam na nogi sandały. Bardzo szybko zastąpiłam je pełnymi butami :-) Pierwsze spotkanie z morzem odbyło się w towarzystwie Bosmana, bo jakby inaczej.
Z kolacją było gorzej. Całe miasteczko jakby wymarło. Trudno było nam znaleźć miejsce, gdzie bez obaw moglibyśmy zjeść coś porządnego, co nie skończyłoby się rewolucja żołądkową. Z trzech otwartych lokali wybraliśmy smażalnio-pizzerię, w której w odróżnieniu od innych miejsc zastaliśmy kilku klientów. Pomimo zapewnień kelnerki o świeżości rybki, zdecydowaliśmy się na pizzę, jako opcję bezpieczniejszą. I była całkiem niezła. Niestety cała obsługa, jakby to powiedzieć... Dużego wyboru otwartych knajp nie ma, więc i tak ludzie przyjdą do nas bez względu, czy będziemy na sali, czy też na papierosie. I tak stoliki brudne, klienci nieobsłużeni, a biznes się kręci.
Drugi dzień naszego urlopu zaczęliśmy wcześnie rano. Mój mąż poszedł nawet do sklepu po świeże bułeczki na śniadanie. Po tej uczcie wybraliśmy się na spacer po plaży. Po małym fal starcie, musieliśmy się wrócić do pokoju po cieplejsze wdzianka, poszliśmy plażą do Dziwnówka. Nie było najcieplej, ale udało mi się rozebrać do majtek i zamoczyć nogi w morzu. Przyznaję, zrobiłam to bardziej z przekory niż z przyjemności. Spacer nie był krótki, ale daliśmy radę i nawet mój mąż doszedł do celu.
Sytuacja w Dziwnówku nie przedstawiała się lepiej, jeżeli chodzi o miejsce, w którym moglibyśmy coś przekąsić. Na szczęście udało nam się napić dobrej kawy, a mój mąż zjadł nawet ciasteczko :-) Po wszystkim udaliśmy się w powrotną 2-u kilometrową drogę do Dziwnowa.
Gdy dotarliśmy do domu, zmarznięci i głodni, musieliśmy obmyślić plan na resztę dnia. Postanowiliśmy odwiedzić Międzyzdroje. A tam, nie tylko spora liczba turystów, niestety głównie z Niemiec, ale i zjeść było gdzie. Mogliśmy wybierać pomiędzy otwartymi smażalniami, restauracjami, kebabami, a nawet udało nam się znaleźć działający grill. Tam też poprowadziły nas nogi i zjadłam swojego wymarzonego szaszłyka, którym odbijało mi się przez resztę wieczoru. A to już inna historia :-)
Trzeciego, i niestety ostatniego dnia, pogoda była na tyle ładna, że zabraliśmy leżaki i poszliśmy na plażę. Oczywiście nie rozebraliśmy się do golasa, ale było naprawdę przyjemnie. Niestety to co dobre szybko się kończy i nazajutrz trzeba było wracać do domu...
Też całkiem fajnie i tłoku nie ma :)
OdpowiedzUsuńPolskie morze jest dużo bardziej atrakcyjne właśnie wczesną wiosną lub na początku jesieni - brak tłumów i ten klimat...
OdpowiedzUsuńKuba
Gdyby tylko słońce troszeczkę mocniej świeciło, a wiatr nie wiał tak mocno...
OdpowiedzUsuńAle i tak Bałtyk ma swój niepowtarzalny klimat.