Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2012

Ciekawe, jak to będzie...

I oto nadszedł. Przedostatni dzień starego roku. W takich chwilach człowieka zazwyczaj bierze na przemyślenia o tym co było oraz o tym, co jeszcze przed nami. Pamiętam, jak w zeszłym roku przy świątecznym stole, ot niby tak powiedziałam "ciekawe jak będzie wyglądało nasze życie za rok". Teraz patrząc z perspektywy tego mijającego roku, muszę powiedzieć, że nigdy nie wiemy co nas czeka, a przyszłość może nas zaskoczyć bardziej, niż nam się wydaje. W zeszłym roku pogrążeni byliśmy w chorobie męża. Wszystkie nasze myśli i działania nastawione były tylko na jedno, co zrobić, żeby chłopaka wyprostować. I to dosłownie. W zeszłe święta jego stan był już bardzo poważny, chociaż najgorsze było jeszcze przed nim. Ja swoje dni spędzałam na pracy w lotniskowej kawiarni  a serce oddałam pewnemu kocurowi imieniem Tobiasz. I tak żyliśmy ze swoimi problemami, które z dnia na dzień coraz bardziej nas przytłaczały. W końcu pojawiło się światełko w  tunelu i na naszej drodze pojawił się lekarz

Święta, Święta

I mamy święta. A ja czekam na męża. Biedakowi dostała się ostatnia zmiana i będzie w domu chwilę po 18:00. Niestety nie uda nam się dzisiaj pojechać do moich rodziców więc do wigilijnej kolacji zasiądziemy z teściami i rodzeństwem mojego męża, To może być ciekawe doświadczenie... W zasadzie tak jak sobie myślę to w zeszłym roku spędziliśmy całe święta z moimi rodzicami. Odwiedzili nas w Anglii i to wtedy mój mąż spędził wigilijny wieczór bez swoich rodziców. W tym roku przyszła pora na mnie. Oczywiście ja też musiałam iść dzisiaj do pracy. Na szczęście wszystkie pozostałe firmy mają wolne i udało mi się wyjść o 11:00. Po powrocie do domu okazało się, że moje śledzie,  które w tym roku robiłam po raz pierwszy nie wyszły mi, aż tak dobre, jak przewidywałam. Za to kutia smakuje niesamowicie :-) Jestem z siebie bardzo dumna! A tak przy okazji, Wszystkiego najlepszego, Zdrowych pogodnych świąt oraz tego wszystkiego, co ludzie życzą sobie w tym wyjątkowym czasie.

Byle do świąt...

Za tydzień święta!!! :-) Bardzo lubię Święta Bożego Narodzenia, ale mam dziwne wrażenie, że z wiekiem nie odczuwamy ich tak bardzo. W czasach, kiedy chodziło się do szkoły, jakoś bardziej można było wyczuć ta świąteczną atmosferę. Podejrzewam, że to wszystko z powodu programu nauczania. Na plastyce rysowało się choinki, na polskim były czytanki o Mikołaju, klasowa gazetka przedstawiała motywy świąteczne.... A teraz, gdy jesteśmy dorośli, nawet nie bardzo mamy czas na zrobienie świątecznych zakupów, o wczuwaniu się w świąteczny nastrój nie wspominając. Żeby tego było mało, 24 grudnia jest normalnym dniem pracy! Skandal jakiś, czy co? U mnie w pracy oficjalnie pracujemy do 16:30, nieoficjalnie - nie wiem. Mąż mój natomiast pracuje do 18:00. W związku z powyższym nie uda nam się pojechać na Wigilię do moich rodziców, tak jak wstępnie planowaliśmy, a jedynie wystarczy nam czasu na kolację z teściami. Bardzo nad tym ubolewam, bo miałam nadzieję, że Tobiasz przemówi do mnie o północy, a tu

Koniec diety

  i tak po miesiacu diety trzustkowej przyszedl czas na chwileczke zapomnienia... A to wszystko w milym towarzystwie wu-zetki, krowki, napoleonki i rozowej piramidki. Mniammm

Szalchetne zdrowie...

Od mojej operacji minęło już siedemnaście dni i mogę powiedzieć, że w końcu zaczęłam dochodzić do siebie. Wyszłam dzisiaj do sklepu i nawet nie zakręciło mi sie w głowie, a to już sukces ;-) Prawdę mówiąc idąc w poniedziałek 5tego listopada do szpitala jakoś nie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nawet goląc w niedzielę nogi myślałam, że to wszystko to tak na wszelki wypadek, gdybym faktycznie musiała zostać w tym szpitalu. Niestety wszystko to działo się naprawdę i już we wtorek rano o godzinie 08:15 leżałam na stole operacyjnym. Gdy obudziłam się rano we wtorek, zgodnie ze wskazówkami pielęgniarek poszłam pod prysznic, umyłam się specjanym odkarzającym mydełkiem i przywdziałam dostarczoną mi koszulkę, której długość, no cóż, ledwo sięgała mi za tyłek. W poniedziałek wieczorem doznałam pierwszego upokorzenia podczas mojego pobytu w szpitalu, a mianowicie siostra zrobiła mi lewatywę... Powiem szczerze, nic przyjemnego, ale to było nic w porównaniu z tym, co jeszcze miało

Tygrys :-)

Żyje!!!

Przeżyłam operację i sześć dób po niej, teraz już powinno pójść z górki... Jednak o wszystkim, co tu przeszłam opowiem już po powrocie do domu, bo opisanie tego jednym palcem na telefonie mogłoby mi zająć ok tygodnia.

Pierwszy dzień w szpitalu

No i stało się, wylądowałam w szpitalu. Po kilku miesiącach przekładania całej akcji w końcu dotarłam na oddział chirurgii na wrocławskich klinikach... Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy znajdę się dzisiaj tutaj gdzie jestem.  Termin miałam zarezerwowany od miesiąca, jednak z powodu spraw kobiecych, które w tym miesiącu wyjątkowo długo nie dawały o sobie znać nie do końca wszystko było pewne. Mimo wszystko zdecydowałam się zjawić dzisiaj w szpitalu i mieć to w końcu z głowy. Zaczęło się od pobrania krwi, potem było EKG i RTG. Następnie musiałam odpowiedzieć na tysiąc pytań dotyczących przebytych chorób i dolegliwości.  A wszystko to, żeby usłyszeć, że już nic dzisiaj nie zjem poza zupą, której i tak zabrakło więc ok. Na szczęście zupę dowieźli, mąż podarował mi nowy telefon, na którym na bierząco mogę aktualizować mojego bloga i jutro jestem pierwsza w kolejności do zabiegu. Ok godziny 08:15 p

Weekendu czas.

A teraz trochę bardziej optymistycznie :-) Tak jak zapowiadałam, wybrałam się w zeszła sobotę do koleżanki na takie małe party. Pogoda była wyjątkowo nie sprzyjająca na wyprawę do miasta - spadł pierwszy tej jesieni śnieg, dlatego też postanowiłyśmy zostać w domu i pobawić się w swoim babskim gronie. Było bardzo miło, pojadłyśmy, popiłyśmy... I tutaj zaczyna się problem. Było wino, była wódka i były też domowej roboty nalewki owocowe na spirytusie, a ilości ich rodzajów sama nie pamiętam. Wszystkich oczywiście musiałyśmy spróbować, no bo jakby inaczej... Była porzeczkowa, był czarny bez, truskawkowa i nalewka w kolorze żółtym, którego owocu nie mogę sobie przypomnieć. Było też kilka innych. Oj bolała rano głowa, bolała. Jedyny plus tej niedzieli był taki, że mąż mój poszedł na rano do pracy i miałam całe łóżko dla siebie, aż do południa :-) Ale nie myślcie sobie, że wyrodna ze mnie żona. Że gdy mąż ciężko pracuje na nasze utrzymanie, ja tymczasem leżę w łóżku nieprzytomna. O nie. Nast

Dylematy ...

Mam ostatnio ogromne wyrzuty sumienia. A wszystko dlatego, że nie mam o czym pisać. Chociaż tematy pewnie by się znalazły, ale z drugiej strony takie pisanie na siłę... Ostatnio pomyślałam sobie, że moje życie było jednak ciekawsze w  Anglii. Wynika to pewnie z faktu, iż tam miałam znacznie ciekawszą pracę. Bo jak się pracuje w sklepie lub też w każdym innym miejscu z klientami, tematy same się nasuwają. A to trafi się ktoś bardzo niemiły lub też wręcz odwrotnie. Zdarzają się klienci, którzy są tak mili, że aż człowiekowi się ciepło na sercu robi. Zawsze można usłyszeć jakąś ciekawą historię, którą potem można się podzielić. A tutaj co? Tylko komputer i telefon, tudzież telefon i komputer, w zależy w jakiej kolejności się patrzy. Od pewnego czasu, gdy przychodzę rano do pracy to mi się nie dobrze robi na samą myśl o zalogowaniu się na moją skrzynkę. A jak się zacznie rano to kończy się późnym popołudniem, a nawet wieczorem. Czuję się tak jakby ta praca okradała mnie z mojego życia. Ki

Nic, nic, nic...

Brak mi ostatnio weny... Natchnienia mi brakuje... Nie wiem. Może dlatego, że w tym tygodniu nie wychodzę z pracy wcześniej niż o 18:00 i zwyczajnie mam wrażenie, że mózg mi się przegrzewa. I wcale nie siedzę tak długo, bo muszę. Ja tak zwyczajnie z własnej nie przymuszonej woli zostaję po godzinach. Prawdopodobnie gdyby nie to, to coś by się posypało. No cóż, taki los spedytora... Są przesyłki, trzeba siedzieć. Ale w weekend wybieram się na Halloween'owe party z dziewczynami więc pewnie jakiś temat się nawinie ;-) Aha, wczoraj pękła rura na naszym osiedlu i przez całą dobę nie mieliśmy wody. Aż się wierzyć nie chce, jak bardzo jesteśmy od niej uzależnieni. Na szczęście mogliśmy pojechać do teściów na prysznic, a dzisiaj już wszystko wróciło do normy i mąż nawet obiad mi ugotował :-) Ja to mam szczęście.

Tobiaszka rok i wypadek na torach.

Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam... Tak właśnie wczoraj śpiewałam Tobiaszowi. Niestety tylko przez telefon, bo ze względu na moją pracę nie udało mi się pojechać do rodziców, żeby osobiście ucałować mojego kochanego kota w dnu jego pierwszych urodzin. Dla tych, którzy nie wiedzą, pierwszy rok koci przelicza się na 18 ludzkich lat. Tak przynajmniej wyczytałam w poradniku "Jak dbać o kota?", który dostałam w prezencie od kolegów z pracy. I tak właśnie, nie dość że Tobiasz skończył rok to do tego zyskał pełnoletność... Znalazłam jednak wyjście z tej niemiłej dla nas sytuacji i zaprosiłam całą trójkę, tj. Tobiasza i moich rodziców do nas na weekend. Zostaną u nas na noc i będziemy mogli świętować  :-) Tak wiem, mam kota na punkcie mojego kota :-) Tak prawdę mówiąc to bardzo poważnie zastanawiam się nad przygarnięciem pary kotków. Chciałabym od razu dwa koty, tak żeby nie było im smutno, gdy ja będę w pracy. Pomyślimy  zobaczymy. Na razie jeszcze niczego nie zdecydowałam.

Wino, szpilki i ser.

Cudowny mam za sobą weekend. I mówię to jak najbardziej poważnie. W piątek po pracy pojechałam prosto do rodziców. Mąż pracował do późna, a w sobotę miał umówiony rezonans. A ja chcąc spędzić czas z Tobiaszem, nie traciłam ani chwili. Mama przywitała mnie pysznym obiadkiem. Pierś z kurczaka,  a do tego smażone ziemniaczki i gotowana marchewka. Mniam :-) Po obiedzie pojechałam do sklepu po winko, bo jak to w piątek niczego nie wypić? Sobotę rozpoczęłam wyjątkowo wcześnie, bo już o 0600 Tobiasz przyniósł mi do łóżka piórko, które mu przywiozłam z nad morza i żądał zabawy. O 0700 przyniósł mi skarpetkę, którą posłusznie założyłam na rękę, a Tobiasz mógł mnie gryźć i szarpać tak ok godziny. O 0800 Tobiasz dość już miał takich zabaw, kiedy jego mama przysypia i tak długo miauczał, aż osiągnął swoje. Babcia dała za wygraną i wstała, a ja do 0900 nadgoniłam stracone godziny. Na śniadanie zjadłam kanapkę z szynka, a do tego duży kubek kawy. Lepiej być nie może :-) Po śniadaniu wybrałam się

Aktorstwo w szpitalu

Trzy godziny spędziłam dzisiaj w szpitalu, czekając na konsultację z panem doktorem w sprawie mojego tworu na trzustce. Samo czekanie nie było bardzo uciążliwe. Gdy człowiek czeka na wyniki badań, to z jednej strony bardzo mu się spieszy żeby usłyszeć werdykt. Z drugiej zaś strony w obawie przed tym czego może się dowiedzieć, chciałby żeby ten czas oczekiwania przeciągał się jak najdłużej. Gdy tak sobie czekałam w korytarzu pojawili się sanitariusze z mężczyzną na noszach. Dziwny był to widok. Mężczyzna był nieprzytomny, przykryty kocami, a na twarzy miał przyklejone plastry. I chociaż wszystko to działo się naprawdę, ja miałam wrażenie, jakby cała ta scena miała miejsce w jakimś filmie. Aż się chciało powiedzieć, ale dobrze ten pan gra... Czyżby za dużo telewizji? A wracając do mnie. Pan doktor nie powiedział mi nic nowego, poza tym że zamiast podłączyć mojego stwora pod jelito, trzeba go będzie usunąć wraz z końcówką ogona trzustki. Niestety coś mi się wydaje, że po tej operacji ko

Dwa lata razem.

Dokładnie dwa lata temu, 03 października piłam wódkę i śpiewałam karaoke na moich własnych poprawinach. Miałam wtedy na sobie ładną różową sukienkę, która podczas obrotu kręciła się w kółeczko, jak sukienka do lambady... Tak właśnie. Wczoraj minęły równo dwa lata, jak w ustrojonym w kwiaty i płonące lampiony kościele, w pięknej białej sukience, z welonem, tak długim, że trzeba go było nieść i w gronie bliskich mi osób, stanęłam przed ołtarzem z mężczyzną mojego życia i ślubowałam "I że Cię nie opuszczę aż do śmierci, w chorobie i w biedzie..." Tak, ale to było wtedy, a teraz jest teraz. Dzisiaj jesteśmy, jak para obcych sobie osób śpiących w jednym łóżko. Nie wiem, jak to się stało. Mój mąż też chyba nie. Wydaje mi się, że czasami życie tak się po prostu układa. Bo my nie byliśmy nigdy taką zwyczajną parą. Od pierwszego spotkania czuliśmy się tak, jak byśmy znali się od zawsze. Mogliśmy rozmawiać godzinami i nigdy się sobą nie nudziliśmy. Nie potrzebowaliśmy towarzystwa inn

Nie lubię poniedziałków...

Piękne grzyby nazbierałam ubiegłej niedzieli, prawda? Jeszcze kilka lat temu, nigdy bym nie powiedziała, że w swoje urodziny zamiast na imprezę, pójdę na grzyby. Tak właśnie. W zeszłym tygodniu skończyłam kolejny rok. I pomimo, że lat mi przybywa to w głowie ciągle pusto ;-) Chyba wyrosłam już z wieku, kiedy impreza była najważniejsza, a może to tylko sytuacja w jakiej się znalazłam, nie napawa mnie zbyt dobrym humorem. Niby wszystko jest ok, ale ciągle mi czegoś brakuje, ciągle chciałabym czegoś więcej. Czasami chciałabym być taką głupiutka blondynką, której głównym zmartwieniem jest wizyta na solarium lub złamany paznokieć. Wydaje mi się, że takim ludziom po prostu łatwiej się żyje. Nie przejmują się tak bardzo tym, co się dzieje wokół nich. Chociaż może się mylę... Nie wiem. W sobotę umówiłam się z dziewczynami na wieczór. Było całkiem miło. Najpierw posiedziałyśmy u mnie. Mojego męża nie było więc mogłyśmy sobie pogadać. Fajnie posłuchać o problemach innych ludzi. W takich sytu

Grzybobranie

Wrzesień nad Bałtykiem

I tak z braku dłuższego urlopu tego lata,  postanowiliśmy  wybrać się z mężem na krótki wypad nad morze. Był to wyjazd zaledwie kilkudniowy, ale jak to  mówią , lepiej krótko niż wcale. I pojechaliśmy. W planie mieliśmy Pobierowo, ale wylądowaliśmy w Dziwnowie. Jak łatwo sobie wyobrazić upałów nie było. W pierwszy dzień porządnie zmarzliśmy. Ja nawet, z racji tego, że w końcu jestem nad morzem, ubrałam na nogi sandały. Bardzo szybko zastąpiłam je pełnymi butami :-) Pierwsze spotkanie z morzem odbyło się w towarzystwie Bosmana, bo jakby inaczej. Z kolacją było gorzej. Całe miasteczko jakby wymarło. Trudno było nam znaleźć miejsce, gdzie bez obaw moglibyśmy zjeść coś porządnego, co nie skończyłoby się rewolucja żołądkową. Z trzech otwartych lokali wybraliśmy smażalnio-pizzerię, w której w odróżnieniu od innych miejsc zastaliśmy kilku klientów. Pomimo zapewnień kelnerki o świeżości rybki, zdecydowaliśmy się na pizzę, jako opcję bezpieczniejszą. I była całkiem niezła. Niestety cała

Kilka zdjęć Tobiasza

Taki już duży jest mój Tobiasz. Ulubionym miejscem na popołudniowe drzemki są wszelkie wyskości... Słodyczy...

Tu i tam

Miło było i się skończyło... Niestety nie miałam serca więzić Tobiasza w tej mojej klatce na dziewiątym piętrze i wrócił mój kot tam, gdzie i mi jest najlepiej. Do mojej mamy oczywiście. W zasadzie to po trzech dniach Tobiaszowi przestały przeszkadzać hałasy z ulicy i nawet syrena karetki nie robiła już na nim większego wrażenia. Z apetytem też było lepiej, ale mimo wszystko widziałam po nim, że nie był tutaj do końca szczęśliwy. Bo w końcu, kto nie zna dziecka lepiej niż mama. A mój Tobiasz to tak jak dziecko właśnie. A jeżeli ja jestem mamą to babcia też jest. Babcia oczywiście oszalała na punkcie maleństwa. W zeszłym tygodniu moi rodzice wybrali się nad morze. Z wyprawy tej przywieźli nam wszystkim prezenty, to szkatułkę na biżuterię, to popielniczkę z muszli, a i dla Tobiasza prezentów nie zabrakło. I tak Tobi dostał co następuje : piłeczki pingpongowe - sztuk 6, świecącą kulę i łabędzie piórko. I kto dostał najwięcej? Żeby tego było mało, dzisiaj na internecie babcia zakupiła ma

Tobiasz w wielkim mieście...

W końcu udało mi się wyrwać Tobiasza od babci. Pewnie nie poszłoby mi tak łatwo, gdyby nie to, że moi rodzice wybrali się nad morze. Całe lato nie udało im się wyrwać, bo to najpierw remont naszego mieszkania, potem musieli się Tobim zajmować i w końcu po wielu godzinach negocjacji i kilku litrach wylanych łez, Tobiasz w końcu zawitał do miasta, a rodzice pojechali na zasłużony odpoczynek. Mój mądry kot już nawet nie boi się jeździć samochodem. Pomiauczał chwilę,  a potem zajął miejsce pod tylną szyba i śledził krople deszczu. Mieliśmy tego dnia niesamowite szczęście. Naszej windy oczywiście jeszcze nie puścili w ruch więc musieliśmy skorzystać z windy sąsiadów z klatki obok. Wjechaliśmy z Tobiaszem do góry, zostawiliśmy go w domu i poszliśmy po resztę rzeczy do samochodu. Dosłownie poszliśmy. Jak się okazało, winda zacięła się między piętrami i nie można było jej otworzyć. A gdybyśmy wtedy byli w środku??? Na szczęście wszystko dobrze się skończyło,  z tym szczegółem, że musieliśmy 

Niepolski Wrocław

Czy ktoś z Was był ostatnio na Wrocławskim rynku ??? Otóż my wczoraj z mężem wybraliśmy się na mały rekonesans. Zaczęliśmy od piwa pszenicznego w Spiżu,  nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Chociaż chleb ze smalcem jest tak samo niedobry, jak go pamiętam więc podzieliłam się nim z obecnymi tam ptakami. Nie ma nic lepszego jak kufel zimnego piwa na ławce w słońcu. Nie pasował mi tylko mały szczegół. Nie czułam się na tym rynku całkiem u siebie. Wszystko to wyglądało raczej jak jakaś europejska stolica, która przyciąga do siebie cała masę turystów. Bo faktycznie jednego Wrocławiowi nie można odmówić, na każdym rogu widać ludzi z mapami i aparatami, którzy z zaciekawieniem rozglądają się wokoło. I z jednej strony serce rozpiera duma, bo ktoś chce oglądać ten nasz Wrocław, z drugiej jednak strony uczucia mam mieszane. Takie zachowanie widziałam ostatnio w Londynie, ale żeby tutaj? Tutaj jest Polska i chciałabym słyszeć tylko nasz język. Bombardowana jednak na każdym kroku jestem ję

Wieśniak w mieście.

I w końcu jesteśmy na swoim :-) Zajęło nam to dwa razy dłużej niż zakładaliśmy, a i odczucia nie są aż tak dobre, jak się tego spodziewaliśmy... Kilka jest tego powodów. Po pierwsze, mimo iż remont jest już ukończony to wszędzie widać jego ślady. Kleje i farby w każdym kącie, kable w każdym pokoju, a do tego bark firanek. Wczoraj nawet odgrzebałam firankę, którą mieliśmy na oknach w Anglii i kuchnia od razu wygląda przyjemniej. Teraz muszę zorganizować coś na pokoje. Oczywiście o nowych firankach nie mam co marzyć, bo fundusze dawno się skończyły, a jeszcze musimy kupić tysiąc rzeczy, w tym szklany parawan na wannę. Teraz po każdym wyjściu z wanny latam w łazience na mopie. A do tego te nierozpakowane pudła... Po drugie czuję się w tym mieszkaniu, jak ptak zamknięty w klatce na dziewiątym piętrze. Nie dość, że metraż jest dużo mniejszy od tego do którego przywykłam, to całe otoczenie jest dla mnie takie obce. Przez ostatnie lata mieszkaliśmy w domku, były dwa poziomy, był ogród, a pr

Czas i jego brak

Mało ostatnio mam czasu, żeby tutaj zaglądać. Tak naprawdę brakuje  mi czasu na wiele rzeczy, wymienić wśród nich muszę wizytę u kosmetyczki, kilka minut na solarium, bo o wypadzie nad jezioro nie mam już wcale co marzyć, a o wypadzie na zakupy wolę wogóle nie myśleć. Wszystkie te czynności tak niezbędne do uzyskania pełni szczęścia przez nas, kobiety... A skąd się bierze ten brak czasu? Niby nic takiego nie robię. Ani obiadów nie muszę gotować, ani w domu sprzątać. Mieszkanie z rodzicami ma jednak pewne plusy. Niestety dopóki nie przeprowadzimy się z mężem do swojego mieszkania, tak to będzie wyglądać, sam powrót z pracy do teściów zajmuje mi ok 1,5godziny, a każdy weekend spędzam albo u swoich rodziców, albo na budowie. Widać już jednak światełko w tunelu. W sobotę ekipa remontowa położyła nam w końcu panele, na widok których moja mama wyszła z mieszkania i powiedziała, że nigdy czegoś takiego by sobie nie zrobiła w swoim mieszkaniu. Na szczęście to nie jej podłoga, a mi się ona podo

Integracja

Nie tak dawno oglądałam film "Wyjazd integracyjny" i nawet nie podejrzewałam, że w całkiem niedługim czasie sama będę uczestniczka podobnej imprezy... W ostatni piątek nasza firma zorganizowała nam imprezę integracyjną. Zniechęcona wrażeniami jakie wyniosłąm z filmu, nie bardzo miłam ochtę tam iść, ale co było robić? Jako nowy pracownik, musiałam się poświęcić... Cały ten pomysł z wyjściem najbardziej nie podobał sie mojemu mężowi. Zazdrośnik jeden kazał mi nawet jechać samochodem, co bym się nie sponiewierała. Koniec końców, pojechałam jednak tramwajem i na własne oczy zobaczyłam, jak taka impreza wygląda. Zaraz po dotarciu na miejsce, wszyscy byliśmy miło zaskoczeni. Czekał na nas grill pełen przysmaków oraz nieograniczona ilość piwa z beczki, z czego wiele osób z rozkoszą korzystało. Równie rozkosznie było potem patrzeć na te osoby, jak się zatazczały od ściany do ściany :-) Powiem jedno. Gdyby mnie tak poniosło, jak kilka osób na tej imprezie, na pewno ze wstydu złożyłab

Wakaceje, remonty i ja

Nie ma chyba nic bardziej przygnębiającego, jak rozpoczęcie nowej pracy w sezonie urlopowym... A na dodatek pracy na umowę zlecenie. Wszyscy w około rozmawiają o wyjazdach wakacyjnych, a ja nawet się nie zasatnawiam dokąd moglibyśmy pojechać, bo wiem, że najbliższy urlop to może w styczniu... Takie życie. Dobrze, że są kraje, w których słońce świeci przez cały rok, bo zdecydowanie od tzw. zimowych urlopów wolę wypoczynek na plaży w temperaturze plus 30 ;-). A do tego ocean, zimny drink, oj i znowu się rozmarzyłam. Jest jednak szansa, że w sierpniu udamy się z mężem na jakiś weekend nad jeziorkiem, tyle ich w okolicy. Wiem, że nie można porównywać tego z dwoma tygodniami pod palmami, ale lepsze to niż nic. Do tego wszystkiego w sierpniu szykują mi się jakieś trzy tygodnie zwolnienia. Jak się okazało ta moja torbiel na trzustce, to jednak nie jest taka jasna sprawa i nawet chirurg z długoletnim stażem z wrocławskiego szpitala, nie widział dotychczas takiego przypadku jak mój. Zawsze wied

W pracy i po pracy

Miesiąc po powrocie do kraju nie moge narzekać, a jedynie żałować, że tak długo zwlekałam z tą decyzją. Wszystko się układa. Znalazłam pracę :-) I nie wierzcie tym, którzy mówią, iż takowej w kraju nie ma. Nie wysłałam nawet tak dużo aplikacji, a w niecały miesiąc zaoferowano mi pozycję w dziale obsługi klienta w międzynarodowej firmie zajmującej się spedycją. A wiecie, co jest najśmieszniejsze? Ja nie mam pojęcia, a raczej nie miałam jeszcze tydzień temu, czym jest logistyka i z czym się to je. Wystarczy mieć osobowość i chęć do pracy. Wtedy można wszystko. Nie wierzę ludziom, którzy siedzą na bezrobociu i płaczą, jak im źle. Wystarczy inaczej podejść do sprawy i nie ma problemu :-) A jak się pracuje w Polsce? Ciągle nie mogę się nadziwić, jak wartościowym produktem w kraju jest praca. Szefostwu wydaje się, że powinniśmy całować ich po pewnej części ciała tylko dlatego, że pozwalaja nam codziennie przychodzić do biura i wpatrywać się w ekran komputera przez osiem godzin. Nie mówię t

W poszukiwaniu pracy

Coś ostatnio nie mam natchnienia do pisania. Muszę się przyznać, że pisanie tego blaga było dla mnie formą terapii w tej angielskiej niedoli, bardzo skutecznej z resztą. A teraz, po powrocie do kraju jest mi po prostu dobrze. Nie muszę się o nic martwić, do niechodzenia do pracy można się z łatwością przyzwyczaić, tak samo z resztą jak do domowych obiadów mojej mamy :-) Czego chciec więcej? No moze własnych czterech ścian, ale to już też niedługo, bo drugiego lipca zaczynamy remont w naszym mieszkanku na dziewiątym piętrze. Pracy oczywiście szukam, ale nie jest to proces łatwy. Byłam na dwóch rozmowach. Jedna z nich obudziła we mnie nadzieję, że mam jednak szansę na robienie w życiu czegoś, co będzie sprawiało mi przyjemność. Z drugiej chciałam wyjść równie szybko, jak na nią weszłam. Zraził mnie nie tylko pan dyrektor, który na pytanie o wynagrodzenie odpowiedził, że to jest dopiero wstępny etap rekrutacji i nie może mi powiedzieć, ale znają moje oczekiwania finansowe więc jeśli nie

Bąblowiec, fuj :-(

Tydzień po powrocie do kraju w końcu doszłam do siebie. Nie wiem dlaczego, ale przez te ostatnie dni byłam kompletnie nie do życia. Ciągle bym tylko spała. To fakt, że tutaj u nas jest inne ciśnienie, no ale żeby aż tak!? Tobiasz ma podobnie, tylko on śpi całe dnie, a po zmroku zaczyna zabawę. Teraz ma wesoło, bo nie skacze tylko po mnie, ale ma jeszcze moich rodziców;-) Poszłam za to w zeszłym tygodniu do mojej pani doktor w celu wyjaśnienia tej mojej torbieli na trzustce. I nie wiem, która diagnoza bardziej mi się podobała. Otóż jeszcze nie mam potwierdzenia, ale wygląda na to, że mam bąblowca... Oczywiście sama nazwa też mi nic nie mówi. A bąblowiec to choroba pasożytnicza wywoływana przez tasiemce z rodzaju Echinococcus : E. granulosus i E. multilocularis , wyjątkowo E. oligarthus i E. vogeli . Taaak. Plus jest taki, że nie muszę już przestrzegac diety i alkoholu też mogę spożywać ile mi się podoba, ale z drugiej strony świadomość, że gdzieś tam we mnie coś żyje nie jest przyjem

Z UK do PL i już po wszystkim :-)

Trzeciego dnia po powrocie nareszcie zaczynam dochodzić do siebie. Co prawda jeszcze nie do końca dochodzi do mnie, że jestem już tutaj na stałe, ale coraz mniej odczuwam zmęczenie, które oststnio wogóle mnie opuszczało... A co do drogi powrotnej to nie obyło się bez przygód... Gdy dodawałam post ze zdjęciem z Dover czekaliśmy akurat w kolejce do budki odprawy na prom. Kolejka nie była mała więc chwilę nam to zajęło. W momencie gdy czekaliśmy, aż miła pani wyda nam bilet mój mąż powiedział "Maska nam paruje". Wszyscy odpowiedzieliśmy mu uśmiechem na twarzy, myśląc że to z powodu deszczu i nagrzanego silnika. Niestety kilka sekund później dodał, "I dymi coraz mocniej! O kurcze, zapaliła się czerwona kontrolka na termometrze!" A pani w okienku zaczęła kaszleć, bo dymu było już całkiem sporo. Zrobiło mi się słabo... Tylko tego brakowało, żeby wybuchł nam samochód. Zjechaliśmy na bok, a chłopaki zajrzeli pod maskę. Chłodnica była tak gorąca, że para nie przestawała l

Bye bye England!!!

Juz w Dover w kolejce na prom:-) Udało nam się dojechać na czas, a to już duży sukces. Dover, przed promem