Przejdź do głównej zawartości

Szalchetne zdrowie...

Od mojej operacji minęło już siedemnaście dni i mogę powiedzieć, że w końcu zaczęłam dochodzić do siebie. Wyszłam dzisiaj do sklepu i nawet nie zakręciło mi sie w głowie, a to już sukces ;-)
Prawdę mówiąc idąc w poniedziałek 5tego listopada do szpitala jakoś nie wierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nawet goląc w niedzielę nogi myślałam, że to wszystko to tak na wszelki wypadek, gdybym faktycznie musiała zostać w tym szpitalu.
Niestety wszystko to działo się naprawdę i już we wtorek rano o godzinie 08:15 leżałam na stole operacyjnym. Gdy obudziłam się rano we wtorek, zgodnie ze wskazówkami pielęgniarek poszłam pod prysznic, umyłam się specjanym odkarzającym mydełkiem i przywdziałam dostarczoną mi koszulkę, której długość, no cóż, ledwo sięgała mi za tyłek. W poniedziałek wieczorem doznałam pierwszego upokorzenia podczas mojego pobytu w szpitalu, a mianowicie siostra zrobiła mi lewatywę... Powiem szczerze, nic przyjemnego, ale to było nic w porównaniu z tym, co jeszcze miało mnie spotkać.
We wtorek rano dostałam tabletkę, po której nie wolno mi już było wychodzić z łóżka, a chwilę potem przyjechały siostry z łóżkiem i tak to się wszystko zaczęło. Na sali operacyjnej czekał już na mnie zespół anestezjologów. Najpierw musiałam położyć się na boku, tak aby można mi było wbić igłę w plecy. wszystko to po to, żebym mogła mieć znieczulenie zewnątrzoponowe, które miało łagodzić ból po przebudzeniu. Następnie założono mi welfron na łapkę, a po podaniu tlenu poczułam się śpiąca. Moje ostatnie słowa, które pamiętam, to wiadomość dla chirurga, którą przekazałam pani anestezjolog z prośbą, żeby szef na moi brzuchu był ładny i mało widoczny. Dostałam nawet pochwałę, że jestem bardzo spokojna i nie panikuję na stole. A co by to zmieniło???
Obudziłam się na zupełnie innej sali. Z tego co pamiętam za parawanem obok leżał jakiś mężczyzna, a siostra pytała jak ja się czuję? Czułam się śpiąca, było mi niedobrze, a do tego wszystkiego zdrentwiała mi noga. Szybko dostałam coś do kroplówki, po czym wszystkie nudności znikły. Co do zdrentwiałałej nogi, najpierw poprosiłam o zminę pozycji nogi. Sama nie mogłam tego zrobić, bo wogóle nie czułam nóg. Wszystko przez to znieczulenie. Gdy to nie pomogło, pani anestezjolog wyciagnęła mi trochę igłę z kręgosłupa i już było dobrze. Najwyraźniej igła dotykała jakiegoś nerwu w kręgosłupie i dlatego to drętwienie.
Po wszystkim zostałam przewieziona na salę pooperacyjną, na której miałam nadzieję jeszcze chwilę pospać. Już na wjeździe pielęgniarka powiedziała mi, że mój mąż chyba zamarzł, bo od wóch godzin stoi na dole i czeka na mnie. Nie chciało mi się jej tłumaczyć, że chyba mnie z kimś pomyliła, bo mój mąż jest do 15:00 w pracy, a była dopiero 12:00. Gdy tylko przymknęłam oko, znowu przyszła siostra i powiedziała, że mam gościa, mąż do mnie przyszedł. Na co ja niemożliwe, bo mąż jeszcze pracy nie skończył. I tak mało brakowało, a nie wpóściliby go do mnie. Mąż zwyczajnie nie mógł wysiedzieć i zwolnił sie w cześniej. Prawdę mówiąc niewiele z tego pierwszego dnia pamiętam. Wiem tylko, że na sali było bardzo głośno, bo inny pacjent był podłaączony do strasznie hałasującej maszyny, a pielęgniarki puściły sobie radio tak głośno, że o godz 22:30 musiałam prosić o jego ściszenie.
Drugiego dnia pobudka o 05:15. Dostałam miskę z wodą i radz sobie człowieku. Wychodziły ze mnie trzy rurki, cewnik, dren i cewnik do znieczulenia. Do tego miałam kabelki to mierzenia pulsu, a na ręce opaskę do mierzenia ciśnienia, a mimo tego wszystkiego jakoś dałam radę się umyć. Zaraz potem zasnęłam, bo taki wysiłek każdego by zmęczył :-) Potem przyszedł obchód i wszyscy byli ze mnie zadowoleni, że tak ładnie dochodzę do siebie, jednak nie pozwolili mi niczego pić, a ja właśnie tego pragnęłam najbardziej... Około godziny 10:00 przyszła do mnie pani rehabilitantka, swoją drogą, zmora mojego pobytu tam. Najpierw kazała mi usiąść na łóżku, na co ja zwyczajnie nie miałm siły. Potem kazała mi robić ćwiczenia, które nie były aż takie trudne, aż doszło do tego, że posadziłą mnie na brzegu łóżka z nogami w dół i kazała machać nogami, rękami, a na koniec uklepała mi plecy tak mocno, że aż bolało... Powiedziała mi nawet, że powinnam już wstać z łóżka, a uratował mnie tylko cewnik w kręgosłupie. Mój wybawca. I tak jak do tej pory nie musiałam dozować sobie dodatkowych dawek znieczulenia, tak po tych ćwiczeniach czułam się coraz gorzej i wszystko zaczynało mnie boleć. Po południu dostałam tak silnych skurczy brzucha, że zwyczajnie nie mogałm oddychać i zaczęłąm się dusić. To właśnie wtedy przeżyałm swój mały horror i myślałm nawet, że mogę tego nie przeżyć. Na szczęście dostałam zastrzyk, po którym wszystko przestało mnie boleć, a podczas wizyty na usg okazało się, że mam płyn w miejscu, w którym płynu być nie powinno. Pomyślałam wtedy, wszystko ale kolejnej operacji mi nie zrobicie, o nie. W czwartek wszystko było już dobrze, chociaż brzuch nadal mnie bolał. Niestety przez tą akcję nie mogłam wrócić na oddział i miałam kolejną dobę spędzic na sali pooperacyjnej bez picia. Oczywiście zlecono mi też dodatkowe badania, a jednym z nich było rtg. Gdy pani doktor szykowała mnie do prześwietlenia przypadkiem urwała mi rurkę od znieczulenia, co powiem szczerze bardzo mnie zmartwiło. Do tej pory znieczulenie świetnie dawało radę i nic mnie nie bolało, a teraz miało go nie być? Podczas prześwietlenia zrobiło mi się strasznie słabo i niedobrze. Najwięcej starchu napędziłąm chyba noszowemu, który był tak miły, że przywiózł mnie na badanie, ale potem chciał mnie się jak najszybciej pozbyć. Nie dziwię się... Niestety najgorsze było dopiero przede mną.
W piątek nareszcie doczekałam się tego, na co z takim utęsknięniem czekałam. Nie tylko pozwolono mi się napić, ale też zostałam przeniesiona na oddział, co oznaczało, że w końcu będę mogła się wyspać :-) Jak krótko trwało moje szczęście. Gdy tylko zostałam położona na swoim łóżku z przed operacji, poczułam coś, co było ostatnią rzeczą, której się spodziwałam. I co było robić, "siostro basen!". Na szczęście byli przy mnie rodzice i mama pomogła mi się oporządzić. Bo nie ma nic gorszego, jak człowiek nie może sobie poradzic z najprostszymi rzeczami. Niestety rodzice poszli, a ja zostałam sama. I najgorszy koszmar stawał się rzeczywistością. Zadzwoniłam po siostrę i poprosiłam, żeby zaprowadziła mnie do toalety, bo po prostu nie mogłam tak leżeć w tym łóżku i robić na basen. W końcuw  toalecie też są dzwonki i zawsze mogłabym zadzwonić gdyby coś było nie tak. Niestety, na moje nieszczęście przyszła do mnie bardzo "miła" siostra, która oświadczyła mi, że nie ma czasu i może mi co najwyżej przynieść basen... Zadzwoniłam do męża, żeby sprawdzic jak był daleko. Na szczęście był już w drodze. Znowu zadzwoniałm po siostrę i poprosiłam, żeby zabrała mi ten basen, bo ja tak nie mogę. Na szczęście tym razem trafiałm na kobietę bardziej wyrozumiałą. Zdjeła mi cewnik, a po tym jak przyjechał mój mąż pomogła nam zawieźć mnie do toalety. I tak po czterech dniach bez jedzenia i picia, dostałam biegunki. Takie rzeczy tylko u mnie... Bo czy jest coś gorszego? No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przez to wszystko tak się rozchodziłam, że już nikt nie musiał mi pomagać, a nawet podnoszenie na łóżku opanowałam do perfekcji.
Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej. Sensacje żołądkowe się skończyły, a ja nabierałam coraz więcej sił. Marzyło mi się wyjście do domu i umycie się w czystej łazience. Niestety łazienka w tym szpitalu nie tylko nie należała do najszystszych, ale też unosił się w niej zapach, a jaki trudno jest opisać.
Ogólnie cały pobyt w szpitalu, poza tymi kilkoma sytuacjami, których lepiej by było gdyby ich nie było, wspominam bardzo dobrze. Przede wszystkim opieka lekarzy i pielęgniarek była tak dobra, że naprawdę się takiej nie spodziewałam. Nikt z niczym nie robił żadnych problem, a każdy podchodził do mnie po ludzku. Oczywiście nie licząc licznych siniaków na rękach, które wyglądają tak jakby mnie ktoś maltretował. W całym moim życiu nie miałam tyle razy pobranej krwi, ile przez ten tydzień. Nabawiłam się nawet anemii, przez którą nie chciano mnie wypisać ze szpitala. A ja już po prostu nie mogłam tam dłużej zostać... Chciałabym powiedzieć, że to była pierwsza i ostatnia operacja w moim życiu. Teraz napradę współczuję ludziom, którzy są chorzy i spedzają dużo czasu w szpitalach. Ja przeżyłam to tylko raz i więcej niechcę!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwszy dzień w szpitalu

No i stało się, wylądowałam w szpitalu. Po kilku miesiącach przekładania całej akcji w końcu dotarłam na oddział chirurgii na wrocławskich klinikach... Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy znajdę się dzisiaj tutaj gdzie jestem.  Termin miałam zarezerwowany od miesiąca, jednak z powodu spraw kobiecych, które w tym miesiącu wyjątkowo długo nie dawały o sobie znać nie do końca wszystko było pewne. Mimo wszystko zdecydowałam się zjawić dzisiaj w szpitalu i mieć to w końcu z głowy. Zaczęło się od pobrania krwi, potem było EKG i RTG. Następnie musiałam odpowiedzieć na tysiąc pytań dotyczących przebytych chorób i dolegliwości.  A wszystko to, żeby usłyszeć, że już nic dzisiaj nie zjem poza zupą, której i tak zabrakło więc ok. Na szczęście zupę dowieźli, mąż podarował mi nowy telefon, na którym na bierząco mogę aktualizować mojego bloga i jutro jestem pierwsza w kolejności do zabiegu. Ok godzin...

Smoczysko

Listopad 2011 Kwiecień 2012 Tak nasz Tobiasz urósł przez 5 miesięcy. Przywieźliśmy go do domu gdy skończył 6 tygodni. Taki był malutki, że ledwo było go widać w tym jego łóżeczku, a teraz... Smoczysko, czasami z niego wypada, jak się za mocno wyciągnie. Ale i tak nie ma lepszego miejsca do spania :-) A koty podobno rosną do półtora roku, ciekawe jak będzie wyglądał?

Po dłuższej przerwie...

Zaczynając pisać tego bloga kilka lat temu, obiecałam sobie, że nie będzie to kolejna z tych rzeczy, za którą się zabrałam i zostawiłam… Tak zawsze było ze wszystkim,  z nauką hiszpańskiego, z jazdą na koniu, ze studiowaniem architektury wnętrz, a nawet lataniem. Tak bo jako tzw., cabin crew też pracowałam.. :) Niestety, tak jak wcześniej, tak i teraz mi nie wyszło. Brakuje mi trochę tego pisania. Z jednej strony przelewanie swoich myśli na ekran jest formą psychoterapii. Z drugiej strony wiem, że czytają to osoby, które znam i nie o wszystkim szczerze mogłabym pisać. Kiedyś ludzie pisali pamiętniki. Dzisiaj wszyscy piszą blogi, o sobie, o dzieciach, o gotowaniu, majsterkowaniu i tak można wymieniać w nieskończoność. Żyjemy w czasach, gdzie wszystko musimy ogłosić na fb, bo bez tego jaki jest sens wyjazdu na wakacje, jeżeli w hotelu akurat nie ma internetu i nie możemy od razu wrzucić zdjęcia z lotniska, hotelu. Zdjęcia tego, co podali nam na kolację i kolorowego drinka, którego z...