Przejdź do głównej zawartości

Wieśniak w mieście.

I w końcu jesteśmy na swoim :-) Zajęło nam to dwa razy dłużej niż zakładaliśmy, a i odczucia nie są aż tak dobre, jak się tego spodziewaliśmy...
Kilka jest tego powodów. Po pierwsze, mimo iż remont jest już ukończony to wszędzie widać jego ślady. Kleje i farby w każdym kącie, kable w każdym pokoju, a do tego bark firanek. Wczoraj nawet odgrzebałam firankę, którą mieliśmy na oknach w Anglii i kuchnia od razu wygląda przyjemniej. Teraz muszę zorganizować coś na pokoje. Oczywiście o nowych firankach nie mam co marzyć, bo fundusze dawno się skończyły, a jeszcze musimy kupić tysiąc rzeczy, w tym szklany parawan na wannę. Teraz po każdym wyjściu z wanny latam w łazience na mopie. A do tego te nierozpakowane pudła...
Po drugie czuję się w tym mieszkaniu, jak ptak zamknięty w klatce na dziewiątym piętrze. Nie dość, że metraż jest dużo mniejszy od tego do którego przywykłam, to całe otoczenie jest dla mnie takie obce. Przez ostatnie lata mieszkaliśmy w domku, były dwa poziomy, był ogród, a przede wszystkim była cisza. W naszą pierwszą noc w sypialni, (dwie pierwsze spaliśmy na narożniku w salonie z braku łóżka) nie mogliśmy oswoić się z hałasem przejeżdżających samochodów. Dobrze, że nie mamy tutaj torów tramwajowych... Śmialiśmy się nawet, że dwa wieśniaki kupiły sobie mieszkanie w centrum miasta i teraz nie mogą się w nim odnaleźć  Przynajmniej mamy większa motywację żeby kupić dom gdzieś na wsi, a najlepiej nad morzem :-) Takie mam marzenia :-)
No ale koniec narzekania! I tak jest dobrze. Jesteśmy w Polsce. Mężowi przedłużyli umowę. Mi badanie na markera wyszło w normie, co oznacza, że nie mam komórek rakowych, a na dodatek zamiast na operację do Wrocławia zostałam wysłana na oddział do Lubina na kompleksowe badania. Może jednak obejdzie się bez operacji, której tak bardzo się boję :-)
No to głowa do góry! A jutro piątek :-)

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jak gryzie komar?

W zeszłą niedzielę wybraliśmy się z mężem do lasu na mały spacer. Zbrzydły nam te wrocławskie ulice, dlatego postanowiliśmy się wybrać na łono natury. Naszym celem były lasy za Trzebnicą. Powiem krótko, nigdy więcej! Napadło nas stado wygłodniałych komarów i innych owadów, które miały ochotę na łyczek świeżej krwi. Oj szybko uciekaliśmy do samochodu, a okien nie otworzyliśmy do czasu, aż nie oddaliliśmy się na bezpieczną odległość. W poniedziałek naliczyłam na moich nogach czternaście śladów ukąszeń, oto kilka z nich :

A pod stołem kot

A oto i Majka w swoim nowym łóżeczku. Pomimo małego falstartu, jakim było było obsikanie leżanki, gdy to przynieśliśmy ją ze sklepu, teraz gdy jest wyprana i ładnie pachnie, stała się dla niej miłym miejscem wypoczynku. Jako, że nasz kot większość czasu spędza na spaniu pod kuchennym stołem., teraz nie musi już leżeć na podłodze. Układa się wygodnie w łóżeczku i tyle ją widzieliśmy :-)

Biedronka

I tak zapowiadająca się miła i spokojna sobota, nie do końca była taka jaką bym sobie tego życzyła. Rano odwiozłam męża na Bielany, gdzie miał się spotkać z chłopakiem, który to już od dłuższego czasu jeździ do tej kobiety, co to leczy dotykiem. On sam ma trzy przepuchliny na kręgosłupie i ona pomaga mu na tyle, że ostatnio całkiem odstawił leki przeciwbólowe. Oczywiście nie stało się to z dnia na dzień, ale dzięki temu łatwiej nam uwierzyć, że i mężowi pomoże. To co zostawiło największy ślad na moim mężu po tej leczniczej wyprawie, to spora ilość sino-czerwonych kółek na jego plecach... Tak właśnie. Bez baniek się nie obyło. Pocieszny jest to widok, sami przyznacie :-) Gdy mąż poddawał się uzdrowicielskim obrzędom, ja w tym czasie wybrałam się na zakupy. Trudno mi o tym nie wspominać, bo na wieszaku z wyprzedażą, upatrzyłam sobie śliczny różowy żakiet. Dokładnie taki, jakiego od dłuższego czasu pragnęłam. Nie do końca wiem, dlaczego się tam znalazł, ponieważ dokładnie takie same