Trzeciego dnia po powrocie nareszcie zaczynam dochodzić do siebie. Co prawda jeszcze nie do końca dochodzi do mnie, że jestem już tutaj na stałe, ale coraz mniej odczuwam zmęczenie, które oststnio wogóle mnie opuszczało...
A co do drogi powrotnej to nie obyło się bez przygód...
I tak sobie jechaliśmy. Ok godziny 17:00 Tobi zaczął się niespokojnie kręcić i doszłam do wniosku, że chyba nadeszła pora na siusiu... Oczywiście byliśmy na autostardzie, a zwierze nie rozumie, że nie ma się gdzie zatrzymać... Odkryłam mu kuwetę, a on nie zastanawiając się długo posadził swój tyłek... Nie było widać końca, sikał i sikał. Zajęło mu to jakieś dwa kilometry. Teraz nie było wyjścia, musieliśmy się zatrzymać. Całe szczęście, że mieliśmy chusteczki dla niemowlaków, okazały się bardzo przydatne ;-)
Na jakąś godzinę przed Wrocławiem Tobiasz zaczął się dziwnie zachowywać. Nie byłam pewna czy będzie robił kupę czy wymiotował. Podstawiłam ręce z obu stron... Na szczęście dla mnie zwymiotował. Biedne kocisko, pewnie go te polskie drogi zmuliły. Ale i tak dał radę, tyle godzin w samochodzie.
Do Wrocławia dojechaliśmy ok. północy. Musieliśmy się przesiąść do samochodu taty i mąż pojechał do siebie, a nam do domu zostało jeszcze ok 50 minut. Mogę powiedzieć, że o godzinie 01:05, 04 czerwca 2012 na dobre zakończyłam swoją "angielską przygodę".
Dobrze być w domu :-)
A co do drogi powrotnej to nie obyło się bez przygód...
Gdy dodawałam post ze zdjęciem z Dover czekaliśmy akurat w kolejce do budki odprawy na prom. Kolejka nie była mała więc chwilę nam to zajęło. W momencie gdy czekaliśmy, aż miła pani wyda nam bilet mój mąż powiedział "Maska nam paruje". Wszyscy odpowiedzieliśmy mu uśmiechem na twarzy, myśląc że to z powodu deszczu i nagrzanego silnika. Niestety kilka sekund później dodał, "I dymi coraz mocniej! O kurcze, zapaliła się czerwona kontrolka na termometrze!" A pani w okienku zaczęła kaszleć, bo dymu było już całkiem sporo. Zrobiło mi się słabo... Tylko tego brakowało, żeby wybuchł nam samochód. Zjechaliśmy na bok, a chłopaki zajrzeli pod maskę. Chłodnica była tak gorąca, że para nie przestawała lecieć. Ten samochód zawsze szybko się nagrzewał, ale nigdy do takiego stopnia. No pięknie i byliśmy w dupie, dosłownie. Bo niby co teraz mieliśmy zrobić, przed nami ponad 1000km, a powrotu nie ma. Poczekaliśmy chwilę, aż temperatura spadła i mąż z tatą wlali do chłodnicy całą wodę jaką mieliśmy na drogę. Potem ze strachem w oczach ustawilismy się w kolejce do wjazdu na prom, wyłączając silnik za każdym razem gdy nie musieliśmy się ruszać. Jedyny plus był taki, że gdy już ustawiliśmy się na naszym pokładzie, nie martwiłam się tak bardzo o Tobiasza, który musiał zostać sam w samochodzie. Moją głowę zaprzątały zupełnie inne myśli...
Podróż promem przebiegła całkiem dobrze. Nie było sztormu więc nie bujało zbyt mocno i nawet mnie nie zmuliło.
Po wyjeździe z promu temperatura silnika była na tyle niska, ze postanowiliśmy kontynuwać naszą podróż zwracając ciągle uwagę na wskaźnik temperatury...
Oczywiście jak to u nas bywa, zabłądziliśmy. "Krzysiek"- bo tak ma na imię nasza nawigacja, nie zaktualizował się w porę i poprowadził nas dokładnie w przeciwną stronę. Dobrze, że w porę się zorientowaliśmy.
A jak Tobiaszowi mijała podróż? Całkiem nieźle. Muszę jednak wspomnieć, że wypryskaliśmy samochód specjanymi feromonami, które mają uspokoić kota. I tak właśnie było ;-)
I pomimo, że miejscem numer jeden była tylna szyba to łóżeczko też się przydało :-)
I jechaliśmy...
O godzinie 14:52 wjechaliśmy na teren Niemiec! Do celu zostało nam 930 kilometrów :-)
Wszystko szło dobrze. Tak się rozluźniłam, że postanowiłam zmrurzyć oko, żeby chwileczkę odpocząć. Mój mąż prowadził, tato pilnował "Krzyśka", Tobi spał, to co było robić... Ze snu wyrwał mnie głos mojego taty. Jak się okazało, mężowi też się oczko przymknęło... Dobrze, że tato kontrolował sytuację! Postanowiliśmy się zmienić i tato przejął stery. Poimo kierownicy po prawej stronie, całkiem nieźle mu szło.
Na jedny z niemieckich parkingów Tobiasz postanowił zwiedzić front samochodu...
Ale potem wrócił do spania, tam gdzie było mu najwygodniej...
I tak sobie jechaliśmy. Ok godziny 17:00 Tobi zaczął się niespokojnie kręcić i doszłam do wniosku, że chyba nadeszła pora na siusiu... Oczywiście byliśmy na autostardzie, a zwierze nie rozumie, że nie ma się gdzie zatrzymać... Odkryłam mu kuwetę, a on nie zastanawiając się długo posadził swój tyłek... Nie było widać końca, sikał i sikał. Zajęło mu to jakieś dwa kilometry. Teraz nie było wyjścia, musieliśmy się zatrzymać. Całe szczęście, że mieliśmy chusteczki dla niemowlaków, okazały się bardzo przydatne ;-)
Po tej akcji mogliśmy kontynuować naszą podróż...
O godzinie 22:08 przekroczyliśmy granicę z Polską !!! Nareszcie :-)
Na jakąś godzinę przed Wrocławiem Tobiasz zaczął się dziwnie zachowywać. Nie byłam pewna czy będzie robił kupę czy wymiotował. Podstawiłam ręce z obu stron... Na szczęście dla mnie zwymiotował. Biedne kocisko, pewnie go te polskie drogi zmuliły. Ale i tak dał radę, tyle godzin w samochodzie.
Do Wrocławia dojechaliśmy ok. północy. Musieliśmy się przesiąść do samochodu taty i mąż pojechał do siebie, a nam do domu zostało jeszcze ok 50 minut. Mogę powiedzieć, że o godzinie 01:05, 04 czerwca 2012 na dobre zakończyłam swoją "angielską przygodę".
Dobrze być w domu :-)
Komentarze
Prześlij komentarz